Z mojej „chatki na kurzej stopce” do łąki czy lasu mam zaledwie 200 m idąc na około ogrodzenia. Gdybym przeskoczyła ogrodzenie jak sarenka to będzie zdecydowanie bliżej. Ale tak nie skaczę, więc idę tak jak zawsze: na około.
Każde wyjście po zioła jest inne. Bo niby dlaczego miałoby być takie samo?? I to jest najfajniejsze. Niby wszystko jest takie samo, ale jednak inne. Wiem gdzie rośnie najładniejszy karbieniec, gdzie zebrać czartawę, a gdzie szałwię lepką.
Wychodząc w teren mam milion pytań. Siedzą we mnie jak sowy na drzewie, albo kłębią się jak kijanki w kałuży. Każde wyjście wycisza umysł, rozprasza zbędne pytania. Nagle pytania stają się odpowiedzią. Spacer dla mnie – to forma medytacji. Wystarczy poddać się ciszy lasu, zapachowi łąki lub wsłuchać w szum rzeki, by usłyszeć odpowiedzi na wszystkie pytania. Nagle wszystko staje się łatwe, jasne i proste.
Czasem zaplanuję sobie konkretną trasę, ale idąc „coś” popchnie mnie w inna stronę, zboczę ze ścieżki… „coś” czyli moja intuicja czasem każe mi się zatrzymać i oglądnąć na bok, albo wrócić ze 3-4 metry… A wówczas….? Jest!! Znajduję to czego szukam!! Albo coś innego się pojawi co chce mi się pokazać: np. brodaczka kępkowa czy trzęsak pomarańczowy. Albo coś o czym nie myślałam wcale, ale jak się okazuje po powrocie do domu jest odpowiedzią na moje pytania.
Uwielbiam więc te wszystkie spacery i wyjścia! Kiedy spotykam na swej drodze psiankę słodkogórz, belladonnę, czy po prostu kopytnik pokarze mi swoje kwiaty. Dziś było tak samo: miałam wyznaczoną trasę, wiedziałam którędy i gdzie chcę iść. Jednakże jak zwykle w bliskości z naturą zachowuję się irracjonalnie. Na pytanie co dziś będzie, co zobaczę, kogo lub co spotkam… odpowiedziało mi moje „coś”: idź tą drogą i na końcu łąki skręć w prawo. Tam jest odpowiedź.
Było, więc dziś zwierzęco: najpierw przyglądałam się jak młode zaskrońce pływają w płyciźnie rzeki i wcale się nie bały, nie uciekały. Idąc łąką spotkałam kilka zwierząt z ich domkami. Potem znalazłam resztki niedojedzonego jelenia lub jego żony. Czasem spotykam po prostu obgryzione kości bielejące w słońcu. Ale tym razem to był kawałek świeżego ciała. Nie było śladów walki, ani krwi a więc podejrzewam, że kawałek ciała został przywleczony w to miejsce. Świeże, jeszcze nie śmierdzące, więc mnie mój nos nie ostrzegł. Ale respekt i szacunek do przyrody urósł wielokrotnie. Wycofałam się tą samą drogą, którą przyszłam. Czy się bałam? Nie! Nie ma potrzeby. Widać spłoszyłam ja, albo ktoś inny biesiadnika. Nie wiem skąd się tam wzięło, mogę się jedynie domyślać. W pobliżu jest źródło wody, z którego widać zwierzęta chętnie korzystają. Być może drapieżniki zagryzły roślinożercę, rozszarpały i każdy ze swoim kawałkiem w inną stronę poszedł, a jeden z tych kawałków „stanął” na mojej drodze. Tego nie wiem. Bo nie wiem nawet co to za drapieżnik był. Ale tym bardziej czuję szacunek do przyrody, która dała mi szansę na spokojny zbiór ziół, bez bliskich spotkań i wrażeń. Ktoś zapyta: po co tam się wybrałam? Ano nie wiedziałam, że droga jakiegoś drapieżnika skrzyżuje się z moją. Zresztą mieszkam pod lasem: na podwórku hasają sobie łanie i sarenki, zajączki i liski, jeże, mewy (?!), dzikie kaczki, bociany, puszczyki, dzięcioły, itd, itp. Jeśli jakiś drapieżnik zechce przyjść na podwórko to.. cóż…droga wolna niestety. Zresztą ta łąka jest w pobliżu mojego domu….zaledwie 200 m.
Dzisiejsze wyjście uświadomiło mi, że my ludzie wcale nie jesteśmy panami świata. Natura swoje a cywilizacja swoje. Niejeden pewnie na widok „ mięsnych kości” w lesie czy na łące (przy szlaku spacerowym) narobiłby szumu i hałasu, wezwał by „odpowiednie” służby itd. Świat pędzi do przodu, ludzie się panoszą, wypierają zwierzęta z ich naturalnych siedlisk…. Zapominają, że zwierzęta nie dają się „cywilizować”. Te „mięsne kości” są częścią natury. Czy tego chcemy
czy nie.
czy nie.
Niezłe Ziółko.
Ps. Nie umieszczam zdjęcia „mięsnych kości”, gdyż jest to drastyczny widok, a nie chodzi mi o to by szokować.